środa, 4 kwietnia 2018

Noc.

x x x

Moją głową zawładnęła noc.
Nigdy wcześniej, w żadnym z wewnętrznych żyć nie wdzierała się ona we mnie tak intensywnie; mogłam teraz czuć, jak szybko przepływa przez moje nozdrza, sączy mi się do uszu, powoli zakrywa oczy mgłą; w pewnym momencie wzięłam lekki oddech, a wtedy te skrzące drobinki, małe atomy nocnej rzeczywistości osiadły lekko na moim języku i zębach - po to by wchłonąć się głębiej, by zatkać mi gardło, żebym nie mogła krzyczeć. 
Ale ja nie chciałam krzyczeć. Mój organizm chłonął tę dziwną substancję, uzupełniał jej niedobory, przyswajając ciemne pierwiastki materii niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania. 
Nie mogłam już oddychać – i dobrze. To skażone powietrze, które trzeba przetwarzać wraz z innymi ludźmi jest toksyczne, otępia, pozostawiając człowieka bezwolnym wobec niewidocznej prawdy, która dryfuje pomiędzy naszymi ciałami.
Noc wzięła mnie we władanie, gdyż jej nagłe nastanie obudziło mnie gwałtownie ze snów. Nie mam na myśli nadejścia zmroku, nie mam też na myśli tej godziny, gdy otępiałe tak zwanym życiem matki zasuwają zasłony w oknach swych niewinnych dzieci, czy oddają się chciwym pocałunkom mężów i kochanków.
Nie, noc nadchodzi, kiedy sama tego zapragnie. Kładzie nagle dłoń na twoim ramieniu, gdy pośrodku ciemności i ciszy stoisz odwrócona tyłem - i brzęczącym głosem szepcze ci do ucha – „jestem”. A ty musisz się jej oddać. Oddać, lub być zapomnianą, gdyż jeśli raz odmówisz, ta pełna czułości lecz władcza kochanka nigdy już nie pogłaszcze twoich włosów, nie zaznasz już jej pocałunków i pieszczot.
Cóż, ja chętnie jej się oddaję. Jest między nami głębokie podobieństwo - to chyba dlatego. Choć jeszcze ani razu nie odkryłam, jakie dokładnie. Myślę też, że i ona mnie lubi, że jej kolejne powroty naznaczone są jakąś palącą tęsknotą i choć wiem, że ta kobieta moja cicha przychodzi do wielu, to zdaje mi się, że tylko przede mną tak się otwiera, to mnie wybrała spośród licznych, by odkryć swoje wnętrze i pozwolić je chłonąć bez żadnych zahamowań i granic.
Lubię, gdy tak cicho szepcze moje imię, jest jakaś niecierpliwa namiętność w jej głosie, sączącym się przez okna.

x x x

Obudziłam się więc nagle i to, co poczułam nie było jedynie zapachem mojej ukochanej.
Zerwałam się z poduszek z głośnym westchnieniem, zdzierając z piersi ciężką kołdrę. Otarłam pot z czoła, pozbyłam się niewidocznych drobinek nieprawdziwej rzeczywistości, która wypełniała powietrze w pokoju i na ulicy, przełknęłam mocno ślinę.
Przez kilka bardzo długich chwil nie wiedziałam, co sprawiło, że się obudziłam. Rozglądałam się powoli po pomieszczeniu, przesuwałam ospałym wzrokiem po gładkich ścianach i kanciastych meblach, nie mogąc dostrzec nic szczególnego, co mogłoby zwracać uwagę i budzić ludzi z ich głębokich snów.
I nagle to poczułam – dziwne, że po tak długim czasie, gdyż był to zapach wyjątkowo silny, wiercący nozdrza i wnętrze głowy. Pachniał bez. Ta charakterystyczna woń wymieszała się z całym otoczeniem, osiadając teraz na mojej skórze i wszelkich sprzętach wokół.
Było też coś jeszcze, na co zwróciłam uwagę prawie od razu. Zapach pochodził z czyjejś cichej obecności, jakieś przezroczyste ciało stało nieopodal i czyjeś bezdennie niewidoczne oczy wpatrywały się teraz w moją twarz i odkryte piersi, unoszone przyspieszającym coraz bardziej oddechem.
To była bardzo bliska obecność, wyjątkowo intymna, powodująca kołatanie serca, drżenie rąk, nagłe poczucie fizycznego połączenia z drugim istnieniem - jak wtedy, gdy prześcieradło lepi się do ciebie gwałtownie swoim ciałem, zbudowanym z bieli, miłości i pożądania.
Przestraszyłam się na moment, ale to było głupie.
Wiedziałam, że to znajome spojrzenie i oddech, stojące kilka kroków ode mnie, nie mogą wyrządzić mi żadnej krzywdy.

Zanim się zorientowałam, spałam z powrotem.


x x x

Myślę sobie teraz, że może powinnam wyjawić kilka jakże istotnych szczegółów dotyczących mojej osoby, a o których zawsze wspominają tacy jak ja – ci, którzy chcą mówić. Ale czy rzeczywiście jest to jakkolwiek potrzebne? Nie ma znaczenia ani to, że jestem kobietą - czy raczej dziewczyną może, ani to, że mam dwadzieścia jeden lat, ani to, że mieszkam w środku stolicy, ani też to, że chyba wszystkie próby zaprowadzenia mnie do ośrodków edukacji kończyły się spektakularnymi porażkami - w wyniku czego nie mam ani wykształcenia, ani interesującej pracy.
Tak, nie ma to żadnego znaczenia, wszystko to są zupełnie nieistotne błahostki, zakłócające tylko odbiór mojej relacji. Wolałabym, by nie umiejscawiano mnie w żadnym nieistotnym kontekście. Bo czyż podobne uczucia nie mogą dotyczyć osiemdziesięciolatka? Czy podobne zdarzenia nie mogą stać się udziałem mężczyzny, dwunastolatki albo gospodyni domowej? 
Nie są tu ważne miejsca, imiona czy kolor oczu, gdyż chodzi o rzeczy niepomiernie bardziej odczuwalne i rzeczywiste. To istnienie jakiegoś wewnętrznego wszechświata determinuje mnie do rozpoczęcia tej relacji i spowiedzi. Ale czy na ten wszechświat nie wpływają jednak całkowicie te nietrwałe i pozbawione znaczenia szczegóły, otaczające człowieka z zewnątrz?
Czasem zapominam o tym - tak jak przed chwilą i wydaje mi się, że chcę odłączyć jedno od drugiego, rozerwać to, co jest nierozerwalne. Podejrzewam, że to nie będzie ostatni raz, kiedy przeczę sama sobie – to chyba raczej stan całkowicie mi właściwy - nie zdziwiłabym się zatem, gdybym jeszcze kilkakrotnie zmieniła zdanie.

Tak czy inaczej – nie ma sensu opowiadać o tym, co działo się, gdy się przebudziłam. To był zwykły dzień, zadomowiony w owym otępieniu, w oderwaniu od wszystkiego, czego mi trzeba do życia.
W takie dni domy unoszą się nad ulicami, tramwaje suną po płynnych chodnikach, a mnie wydaje się, że to wszystko jest jakimś żartem, kpiną wymyśloną dla upokorzenia mojego życia. Nie myślę wtedy zbyt wiele, ale może to i lepiej – przebudzona myśl rozpycha się często łokciami. To są takie niewdzięczne istoty – dasz im palec, a one wezmą całą rękę, pozwolisz odpocząć gdzieś w kącie swojej głowy, a one rozpanoszą się w niej jak we własnym mieszkaniu i wtedy ciężko jest już je eksmitować. Dlatego nie rozmawiam z nimi zbyt często. Mam kilka tych zaufanych, niezbędnych mi zresztą do jako takiego poruszania się – służą zwykle do jakichś bardzo praktycznych celów i ich zaletą jest to, że nie wpychają się nigdy w nie swoje sprawy.
Nie chciałabym jednak sprawiać wrażenia jakiejś bezrozumnej istoty. Przeczytałam kiedyś o takiej w pewnej książce i napełniła mnie ona dojmującym przerażeniem, bardziej gdzieś na poziomie instynktu, niż świadomości. Pomyślałam wtedy, że nigdy nie chciałabym czegoś takiego spotkać na swojej drodze, ale jeszcze bardziej nie chciałabym czymś takim się stać.

Tamten dzień, jak to dzień – minął, pozostawiając po sobie niewiele ponad kilka zwyczajnych rozczarowań i parę przeciętnych nadziei.


x x x

Kolejnej nocy znów coś mnie zbudziło z tych głęboko położonych korytarzy, które tak dobrze znam i w których tak lubię się gubić. Zamieszkuję tam wielki dom, to tam znajdują się te korytarze. Nigdy nie mogłam określić, ile jest pokoi w tym wielkim budynku, nie pamiętam nigdy ile jest tam pięter i w jakie miejsca zaprowadzi mnie ten czy inny wąski hol.
Czasem otwieram drzwi do jednego z pomieszczeń i za nimi znajduje się nowy dom. Kiedy indziej pod sufitem umieszczona jest specjalna, niewidoczna maszyna, która sprawia, że pada deszcz albo rozpętuje się burza. Za kilkoma drzwiami są całe ulice – puste. Przemierzam je samotnie, gubiąc się. Zawsze wydają mi się wyjątkowo znajome, a przecież wchodzę tam za każdym razem po raz pierwszy. Tylko przypadek sprawia, że trafiam z powrotem do wyjścia. Jest też kilka takich pokoi, w których znajdują się prawdziwe targowiska, coś na kształt gigantycznych bazarów. Czasem mają one plan koła, czasem kwadratu, ale zawsze jest w nich coś przyciągającego, coś co sprawia, że z całej siły marzę o tym, by znaleźć się tam raz jeszcze.
Ten dom jest kimś odrębnym - stworzeniem, które oddycha, zasysając mnie wciąż do środka. Ma swoją autonomię. To on decyduje, które drzwi przede mną otworzy i dokąd mnie doprowadzi.

Ale – coś mnie zbudziło i było to tym samym, co weszło do mojego mieszkania poprzedniej nocy.
Cicha obecność, którą znów wyczułam rozmyła się jednak szybko – zbyt szybko – pozostawiając po sobie jedynie ów silny zapach bzu i straszliwe, ogromne pokłady niewyjaśnionej tęsknoty.
Wstałam z łóżka, podniosłam cienki jedwabny szlafrok, który wisiał na krześle i otuliłam się nim. Przeczesałam włosy ręką, potarłam twarz. Mój wzrok padł na paczkę papierosów, leżącą na stole. Szybko wyciągnęłam jednego z pudełka i zapaliłam.
Podeszłam do okna.
Na dworze przejaśniało się. Oparta o parapet spojrzałam w niebo, przez którego granat przebijały teraz delikatne tony błękitu i różu. Ptaki krzyczały, zataczając koła nad domem, machaniem skrzydeł budząc uśpienie i przypominając coś, o czym już dawno zapomniałam i nie mogłam sobie przypomnieć. Zaciągnęłam się papierosem i wypuściłam goździkowy dym. Uwielbiam te goździkowo – owocowe papierosy. Nigdy nie paliłam tych zwyczajnych, uważając je za wyjątkowo obrzydliwe, aż pewnego dnia trafiłam na coś innego. Od tamtej pory nie mogłam się już powstrzymać przed odprawianiem tego małego rytuału zapomnienia i przyjemności, na którego częstotliwość mają wpływ jedynie wolna wola i zawartość portfela.
Cały ten widok za oknem i wątłe, delikatne światło, które padało teraz przez szyby na moją twarz, usilnie starały się coś mi przypomnieć, ale nie potrafiłam zorientować się, co. Nie mogłam już dłużej znieść tego niejasnego uczucia, tej szponiastej ręki, która zaciskała palce na moim żołądku i głowie.
Zgasiłam papierosa, zdjęłam powoli szlafrok. Wydaje mi się, że wydobyło się wtedy ze mnie ciche westchnienie, ale nie jestem tego już pewna. Wsunęłam się pod kołdrę, oddając się nadchodzącym snom, zapadłam miękko w czerń i podświadomość, nie mogąc doczekać się tej pełnej intymności wizyty w domu, który zawsze kochałam.


x x x

Stałam w wąskim korytarzu, którego ściany pokrywały rzędy drzwi. Jakaś siła powoli przesunęła mnie do przodu i wyciągnęła moją rękę w stronę jednej z klamek. Znalazłam się na klatce schodowej swojego starego domu, mieszkania wybudowanego w wieżowcu przy ulicy Belgradzkiej. Moją uwagę przykuły gigantyczne skrzynki na listy, których obecność wypełniła teraz całą moją świadomość. Nie byłam tutaj już od co najmniej ośmiu lat, ale miałam pewność, że w skrzynce leży list zaadresowany do mnie.
Sięgnęłam do kieszeni, w której znalazłam klucze. Wsunęłam jeden z nich - najmniejszy - do malutkiej dziurki w blaszanych drzwiczkach. Klapka ustąpiła i naraz wypłynęły na mnie stosy kopert – małych, dużych, grubych, cienkich. Na wszystkich widniało moje imię i nazwisko. Otworzyłam jedną z nich, pierwszą z brzegu. Na kartce, którą wyjęłam ze środka - napisana data: 18.VI.2003. List był od osoby, której nie znam, a jednak wszystko wskazywało na to, że jest inaczej: wyglądał na jeden z wielu w długim ciągu poufałej i pełnej życzliwości korespondencji. Powinnam była go przeczytać lata temu i odpowiedzieć, ale tak się nie stało. Co działo się dalej z tą osobą, gdzie była? Co pomyślała o tym, że wiadomość ode mnie już nigdy nie nadeszła, czy było jej przykro z tego powodu?
Znalazłam tam jeszcze wiele takich listów od ludzi, których nigdy nie znałam, a z którymi wymieniałam przyjacielską korespondencję. Zakręciło mi się w głowie.
Siedziałam tak na tej klatce schodowej, obsypana stertą kopert i porozkładanych kartek i nie wiem, ile czasu mi tu minęło. 
Nikt nie przyszedł by zakłócić to nagłe i niespodziane, choć przecież tak oczekiwane doświadczenie; nikt nie zjeżdżał windą, nie dzwonił domofonem. Byłam sama.


x x x

Z jednej czerni przeskoczyłam w drugą. Zorientowałam się, że moje oczy są otwarte. Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś siedzi obok i uporczywie się we mnie wpatruje, ale gdy przymknęłam powieki i rozwarłam je z powrotem, przed sobą miałam jedynie nieprzeniknioną ciemność.
Krzyknęłam, wyciągając rękę przed siebie.
„Wróć”, pomyślałam, „wróć”.
Powrotu nie było.
Cała niewytłumaczalna tęsknota nagle się we mnie skumulowała; powstało jej zbyt wiele, tak wiele, że nie mogłam już pomieścić jej w sobie. Zaczęła parować przez skórę, łączyć się ze łzami. Poczułam jej zapach w powietrzu.
Ukryłam twarz w dłoniach.
Właściwie to muszę powiedzieć, że ja i ta... tęsknota... ona chyba zamieszkała we mnie. Widziałam kiedyś, jak schowała się pod moim łóżkiem, wypatrując odpowiedniego momentu, by wrócić do domu. Raz czekała na mnie w łazience, kiedy indziej poszła za mną do parku. Wiem – to dzika lokatorka, ale ja nie potrafię jej wypędzić. Chyba dlatego, że czasem tylko ona wydaje się być ze mną i myślę sobie, że dobrze się już znamy. Zdaje mi się, że ona mnie potrzebuje, musi mieć mnie, by żyć - a w zamian daje mi całą siebie, oddaje się tak, jak tylko czasem ludzie potrafią.
Niekiedy ona i noc zaczynają ze sobą rozmawiać, rozmowa przeradza się w żywą dyskusję, momentami w kłótnię. Krzyczą wtedy tym swoim dziwnym szeptem, mówią coś o mnie, a ja mogę już tylko bezradnie się im przypatrywać. Ale teraz nocy nie było, została tylko ta druga. Była jednak dziwnie nieobecna, jakby miała dziś swoje własne zmartwienia. Zostawiłam ją więc samą, gdy siedziała tak na brzegu łóżka, odwrócona plecami.
Spojrzałam na zegarek. wskazywał trzecią w nocy. Sporo czasu minęło, zanim zorientowałam się, dlaczego na cyferblacie krótka wskazówka wyciągnięta była w stronę trójki. Ta godzina była czymś niemożliwym, dlatego że tuż przed moim zaśnięciem biło wpół do czwartej rano.
Poszłam do kuchni, by spojrzeć na zegar wiszący na jej ścianie. Trzecia. Obejrzałam jeszcze kilka zegarów i zegarków znajdujących się w tym domu i na każdym była ta sama godzina.
Dotarło do mnie, że spałam całą dobę.
Wydawało mi to jakimś zupełnym wariactwem i nagle, zupełnie nagle, dotarło do mnie wszystko.
Przestałam zastanawiać się nad moim zbyt długim snem i nad godziną na zegarze. Przypomniałam sobie, co działo się ze mną tydzień wcześniej.


x x x

Muszę też przyznać się do jeszcze jednej rzeczy. Do tej pory nic nie mówiłam na temat tożsamości ciała, które tak lubi siadać na brzegu mojego łóżka, albo stawać przy oknie i przypatrywać mi się, gdy śpię. Ale ja wiem, kim ono jest. Wiem to, od kiedy się urodziłam i tęsknota zamieszkała w mojej głowie – choć zapomniałam o tym na długie lata. To ciało, te oczy, to Jaśminowy Mężczyzna.
Czasem ludzie tak bardzo potrzebują drugiej osoby i tak dobrze ją znają, że odnoszą w końcu wrażenie, iż sami ją sobie stworzyli. Ze mną jest podobnie. Nie wiem już, czy ta miłość poczęła się w wyniku poznania owego mężczyzny, czy to on sam wyszedł z wnętrza mojej głowy, zupełnie jak Atena, która wyskoczyła z głowy Zeusa.
Ale wiem, że dobrze się znamy nawzajem, spotykamy się przecież tak często.

x x x

Tak, jak wyznałam - wiedziałam już w tym momencie, co się działo.
Wtedy - tydzień temu - obudziłam się w ten sam, trudny do nazwania sposób. Zewsząd otaczał mnie zapach bzu, w moją twarz wpatrywały się oczy Jaśminowego Mężczyzny, tęsknota zbudziła się i - zdezorientowana - zaczęła szarpać moje ramię.
Wszystkie te rzeczy zaabsorbowały mnie na jakiś czas, ale było też coś innego, coś co ciężko zidentyfikować. Nie byłam w stanie zapanować nad tym, co robiłam i odczuwałam, nad oszalałymi zmysłami i rozregulowany duchem.
W końcu zignorowałam wszystkie zewnętrzne bodźce, skupiając się na wnętrzu, stymulującym moje działania.
Pospiesznie ubrałam się, jednocześnie dokładnie namyślając się nad doborem garderoby, jakbym czuła skądś - choć nie wiem, skąd - że robię coś ważnego. Bez specjalnego udziału świadomości spakowałam potrzebne rzeczy do torebki i zanim zaczęłam odbierać rzeczywistość ogromnymi połaciami pobudzonych zmysłów, byłam już na ulicy.
Wyszłam ze swojego mieszkania przy ulicy Hożej. Z oddalonego o jedynie kilka metrów klubu Go-Go dobiegały głośne śmiechy. 
Przez chwilę przyglądałam się niechętnie mężczyznom, którzy już od wielu miesięcy pracowali w tym lokalu jako ochroniarze. Znali mnie, widzieli nieraz jak wychodzę o trzeciej lub drugiej w nocy do sklepu, by kupić ciastka, alkohol, lub bitą śmietanę. Oni też długo mi się przypatrywali, jakbym była jakąś panienką lekkich obyczajów, czy bóg wie kim.
Wreszcie odwróciłam wzrok od tych odrzucających twarzy. Skierowałam się w stronę Mokotowa. Droga w tym kierunku jest nieciekawa, pozbawiona bodźców pobudzających moją wyobraźnię, szybko więc zapomniałam o jej szczegółach i pamiętam jedynie mało istotne odczucia, towarzyszące tej podróży.

x x x

Przez jakiś czas pochłaniało mnie niespodziewane wspomnienie tej dziwacznej nocy. A może było ono jedynie snem?
Gdy byłam dzieckiem, wiele dni i godzin spędzałam w samotności, zamknięta w domu, w którym nie było nikogo poza mną i moim lękiem. Pewnego dnia, pochłonięta jak zwykle przez swoje sprawy zauważyłam nagle, że robi się ciemno; gigantyczny cień wpełzł na ścianę i moje plecy.
Odwróciłam się powoli do okna.
Nie wiem, czy wyraźniejsze jest wspomnienie widoku, który ukazał się moim oczom, czy uczucia, które mnie uderzyło, ale pamiętam całość w taki sposób, jakby wydarzyło się to nie piętnaście lat temu, a wczoraj.
Całe niebo i słońce opierające się na nim, zasłaniał ogromny statek kosmiczny, który wisiał tak nisko nade mną, iż miałam wrażenie, że zaraz zmiażdży mnie wraz z budynkiem, w którym mieszkam.
Niepokój przez chwilę pełzał po moim małym, drobnym ciele, po czym bez uprzedzenia odgrodził mnie od siebie samej i wszystkiego, co wokół - poza tym przysłoniętym niebem i moim strachem.
Nie pamiętam, co wydarzyło się potem, ale jestem pewna, że nie było to wszystko snem, choć pewnie snem być musiało.
Komu wierzyć?
Sobie, czy temu małemu szpikulcowi w głowie, który mnie oraz wszystkim innym oznajmia, że to niemożliwe?
Muszę pogodzić się z tym, że połowa moich wspomnień to sny i nieustające déjà vu. Jestem z nich stworzona.

x x x 

Ale tym razem nie mogło to być snem. W końcu wydarzenie się tej całej wędrówki jest dalece bardziej możliwe, niż lądowanie statku kosmicznego tuż nad moim domem. Choć kto wie, co jeszcze może się wydarzyć na tym absurdalnym skrawku kosmosu?
W każdym razie nie jest to czas na takie rozważania. Muszę zarejestrować ten płomień nagłej świadomości; wszak nieczęsto wspomnienia - nawet te umieszczone dość blisko - stają w świetle księżyca i lamp ulicznych tak, jakby zalały je oślepiające promienie słońca.

x x x

Dość szybko znalazłam się przy ulicy Puławskiej, na skrzyżowaniu trzech zwyczajnych przybytków ludzi i pieniędzy. Wiele razy obserwowałam je z bliska, zaglądając w kolorowe, zdesperowane oczy kupców i alejki zapełnione wszystkim, co nietrwałe i absurdalne, lecz potrzebne również i mnie.
Podeszłam do betonowego, sinoszarego ze zmęczenia wieżowca, w którym to niewątpliwie spędziłam siedem lat ze swojego wyobcowanego życia. W środku, w jednym z mieszkań musiała spać moja matka, na pościeli utkanej z determinacji i bezbrzeżnego smutku, może nawet z kilku nici drapiącej krzywdy.
Nie wiem - tym razem to nie do niej przyszłam, ale do tego zmęczonego budynku. Jego drzwi stały otworem, weszłam więc do środka w poszukiwaniu swojego życia, które już przeminęło.
Otoczona pomrukami sunącej po piętrach windy zbliżyłam się do skrzynek na listy. Nadal miałam klucze, służące do otwierania różnych części ciała tego domu. Małym kluczykiem otworzyłam skrzynkę i zajrzałam do środka.
Wewnątrz - w co nie mogłam uwierzyć, choć w pewnym sensie wydawało mi się to oczywiste - leżało mnóstwo listów, zamkniętych w kopertach różnej wielkości oraz grubości.
Tyle razy śniłam o tym... tak wiele czasu zabierało mi czytanie tych wszystkich listów, że nie raz zapominałam, iż to tylko sen.
Ale tym razem nie mogło to być snem. Czekałam przecież na to tak długo. Spójrzmy - koperta zawierająca słowa niejakiej Agnieszki. Ale kim jest agnieszka...? - nie wiem...
Przeglądałam więc dalej zawartość skrzynki. Prenumerata jakiegoś czasopisma, którego nigdy nie prenumerowałam, wysyłka z grubym plikiem załącznika od klubu, do którego nigdy nie należałam, kartka z życzeniami od Wojtka o nieznanym mi nazwisku.
Wszystko to razem tworzyło zbiór około trzydziestu kopert.
Schowałam je do torebki, rozejrzałam się wokół.
Nie lubiłam nigdy tego miejsca. Istotne sprawy z nim związane były tylko wspomnieniami wspomnień - jak wtedy, gdy wyszłam z domu jednego z ostatnich jesiennych dni i zanim uszłam pięć kroków - niemal powalił mnie na ziemię zapach, który poczułam. To był zapach nadchodzącej zimy, wiążący się jednoznacznie z jedyną ważną sprawą, która zrodziła się pomiędzy białymi, chropowatymi ścianami tego mieszkania na dziewiątym piętrze.
Wydaje mi się, że to wtedy Jaśminowy Mężczyzna po raz pierwszy zajął właściwe ciało. Dręczył mnie potem przez całe lata świetlne, dzielące jedną gwiazdę od drugiej. Gdy się spotkaliśmy i gdy się kochaliśmy (mam na myśli, rzecz jasna, miłość ducha, gdyż byłam wtedy zbyt młodą dziewczyną na innego typu praktyki - choć nie tak niewinną, jak wielu chciałoby myśleć), mieszkałam właśnie w tym wielkim wieżowcu. To jest najżywsze wspomnienie, jakie posiadam.
Nie wiem dlaczego postanowiłam wejść na górę, do mieszkania.
Schody zachwyciły mnie całą gamą uczuć, zawiązanych między betonem a szarością - uczuć, które wpływały tu kiedyś wszystkimi porami mojej skóry, do środka. Mówię o czasie bezdennego obcowania z oczami ciała na literę M., ciała które nigdy nie wysłało do mnie jednego chociaż listu, mimo iż na to czekałam.
Ściany tej klatki schodowej wołały mnie odbitą miłością i brzydkimi słowami, roztartymi na ich obskurnych twarzach. Nie miałam ochoty na jakieś bezwstydnie sentymentalne czułostki, odwróciłam więc wzrok, wchodząc coraz wyżej.
Zatrzymałam się przed stalową kratą i postąpiłam tak samo, jak w przypadku skrzynki na listy - potraktowałam ją kluczem, wynalezionym w jednej z kieszeni mojego czarnego płaszcza. Po chwili stałam na progu mieszkania o wspomnianych już wcześniej chropowatych ścianach i niewymienionym jeszcze religijnym wystroju. Z każdego zakamarka spoglądała na mnie twarz co najmniej któregoś ze świętych, albo w lepszym razie (lub też gorszym, w zależności od preferencji) udręczona fizjonomia Zbawiciela Wszechświata.
Mojej matki nie było. Dziwna sprawa - to nie ten typ, któremu zdarzają się bale poza domem, w dodatku do rana. No chyba, że kościelne bale, spędzone na przytulnej, ekumenicznej ławce. Może to właśnie ten przypadek, akurat dziś.
Stanęłam pośrodku mieszkania, by obejrzeć ciemność wokół i za szybą, oraz by posłuchać tykającego wściekle zegara. 
Wściekle, lecz czule; czułym dźwiękiem odmierzał mi kolejne oddechy i mrugnięcia powiekami.
Poczułam, że znów jestem sama.

x x x

Pokój - jak zawsze - rozświetlony był cichym, nocnym światłem.
Nie zdjęłam płaszcza - nie czułam, abym przyszła do własnego domu - no i słusznie, bo to miejsce moim domem nie było nigdy, a jedynie niewygodną poczekalnią pomiędzy słodyczą rozpaczliwego dzieciństwa, a jeszcze rozpaczliwszą świadomością życia późnonastoletniego.
Mój wzrok przykuły dwie twarze, błyszczące pośród świetlistej ciemności - były to twarze małżeństwa moich pradziadków o żydowskich nosach, choć absolutne prawo do takowego mogło rościć sobie tylko jedno z nich. Zdjęcie tych dwojga stoi tam do dziś, w drewnianej ramce z ułamanym z jednej strony secesyjnym zdobieniem.
Oglądałam tak te dwie, zupełnie obce mi osoby, ale uwaga zaczęła płynąć gdzie indziej.
Zaczęło mi się zdawać, że muszę podejść do ściany i wykonać niespotykany wcześniej w tym miejscu ruch; płynęła mi w mózgu myśl zupełnie wariacka, mówiąca, że za jedną z tych ścian jest pomieszczenie, należące do tego domu, a którego nigdy jeszcze nie widziałam.
Chwilowy niepokój o trzeźwy stan mojego umysłu wyparła całkowita pewność, że to właśnie należy zrobić. Wybrałam więc najodpowiedniejsze ku temu miejsce i położyłam na nim dłoń, czując dokładnie biel i chropowatość tej powierzchni i pchnęłam ją lekko, a ona - wywołując we mnie oczekiwane zdumienie, ustąpiła - powoli, lecz pewnie.

x x x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz