środa, 20 lipca 2011

LXXIII.

x x x

tak, jak wyznałam - wiedziałam już w tym momencie, co się działo.
wtedy - tydzień temu - obudziłam się w ten sam, trudny do nazwania sposób. zewsząd otaczał mnie zapach bzu, w moją twarz wpatrywały się oczy Jaśminowego Mężczyzny, tęsknota zbudziła się i - zdezorientowana - zaczęła szarpać moje ramię.
wszystkie te rzeczy zaabsorbowały mnie na jakiś czas, ale było też coś innego, coś co ciężko zidentyfikować. nie byłam w stanie zapanować nad tym, co robiłam i odczuwałam, nad oszalałymi zmysłami i rozregulowany duchem.
w końcu zignorowałam wszystkie zewnętrzne bodźce, skupiając się na wnętrzu, stymulującym moje działania.
pospiesznie ubrałam się, jednocześnie dokładnie namyślając się nad doborem garderoby, jakbym czuła skądś - choć nie wiem, skąd - że robię coś ważnego. bez specjalnego udziału świadomości spakowałam potrzebne rzeczy do torebki i zanim zaczęłam odbierać rzeczywistość ogromnymi połaciami pobudzonych zmysłów, byłam już na ulicy.
wyszłam ze swojego mieszkania przy ulicy hożej. z oddalonego o jedynie kilka metrów klubu go-go dobiegały głośne śmiechy. przez chwilę przyglądałam się niechętnie mężczyznom, którzy już od wielu miesięcy pracowali w tym lokalu jako ochroniarze. znali mnie, widzieli nieraz jak wychodzę o trzeciej lub drugiej w nocy do sklepu, by kupić ciastka, alkohol, lub bitą śmietanę. oni mnie też długo się przypatrywali, jakbym była jakąś panienką lekkich obyczajów, czy bóg wie kim.
wreszcie odwróciłam wzrok od tych odrzucających twarzy. skierowałam się w stronę mokotowa. droga w tym kierunku jest nieciekawa, pozbawiona bodźców pobudzających moją wyobraźnię, szybko więc zapomniałam o jej szczegółach i pamiętam jedynie mało istotne odczucia, towarzyszące tej podróży.

x x x

przez jakiś czas pochłaniało mnie niespodziewane wspomnienie tej dziwacznej nocy. a
może było to jedynie snem?
gdy byłam dzieckiem, wiele dni i godzin spędzałam w samotności, zamknięta w domu, w którym nie było nikogo poza mną i moim lękiem. pewnego dnia, pochłonięta jak zwykle przez swoje sprawy zauważyłam nagle, że robi się ciemno; gigantyczny cień wpełzł na ścianę i moje plecy.
odwróciłam się powoli do okna.
nie wiem, czy wyraźniejsze jest wspomnienie widoku, który ukazał się moim oczom, czy uczucia, które mnie uderzyło, ale pamiętam całość w taki sposób, jakby wydarzyło się to nie piętnaście lat temu, a wczoraj.
całe niebo i słońce opierające się na nim zasłaniał ogromny statek kosmiczny, który wisiał tak nisko nade mną, iż miałam wrażenie, że zaraz zmiażdży mnie wraz z budynkiem, w którym mieszkałam.
niepokój przez chwilę pełzał po moim małym, drobnym ciele, po czym bez uprzedzenia odgrodził mnie od siebie samej i wszystkiego, co wokół - poza tym przysłoniętym niebem i moim strachem.
nie pamiętam, co wydarzyło się potem, ale jestem pewna, że nie było to wszystko snem, choć pewnie snem być musiało.
komu wierzyć?
sobie, czy temu małemu szpikulcowi w głowie, który mnie oraz wszystkim innym oznajmia, że to niemożliwe?

muszę pogodzić się z tym, że połowa moich wspomnień to sny i nieustające déjà vu. jestem z nich stworzona.

x x x


ale tym razem nie mogło być to snem. w końcu odbycie się tej całej wędrówki jest dalece bardziej możliwe, niż lądowanie statku kosmicznego tuż nad moim domem. choć kto wie, co jeszcze może się wydarzyć na tym absurdalnym skrawku kosmosu?
w każdym razie nie jest to czas na takie rozważania. muszę zarejestrować ten płomień nagłej świadomości; wszak nieczęsto wspomnienia - nawet te umieszczone dość blisko - stają w świetle księżyca i lamp ulicznych tak, jakby zalały je oślepiające promienie słońca.

x x x

dość szybko znalazłam się przy ulicy puławskiej, na skrzyżowaniu trzech zwyczajnych przybytków ludzi i pieniędzy. wiele razy obserwowałam je z bliska, zaglądając w kolorowe, zdesperowane oczy kupców i alejki zapełnione wszystkim, co nietrwałe i absurdalne, lecz potrzebne również i mnie.
podeszłam do betonowego, sinoszarego ze zmęczenia wieżowca, w którym to niewątpliwie spędziłam siedem lat ze swojego wyobcowanego życia. w środku, w jednym z mieszkań musiała spać moja matka, na pościeli utkanej z determinacji i bezbrzeżnego smutku, może nawet z kilku nici drapiącej krzywdy.
nie wiem - tym razem to nie do niej przyszłam, ale do tego zmęczonego budynku. jego drzwi stały otworem, weszłam więc do środka w poszukiwaniu swojego życia, które już przeminęło.
otoczona pomrukami sunącej po piętrach windy zbliżyłam się do skrzynek na listy. nadal miałam klucze służące do otwierania różnych części ciała tego domu. małym kluczem otworzyłam skrzynkę i zajrzałam do środka.
wewnątrz - w co nie mogłam uwierzyć, choć w pewnym sensie wydawało mi się to oczywiste - leżało mnóstwo listów, zamkniętych w kopertach różnej wielkości oraz grubości.
tyle razy śniłam o tym... tak wiele czasu zabierało mi czytanie tych wszystkich listów, iż nie raz zapominałam, że to tylko sen.
ale tym razem nie mogło być to snem. czekałam przecież na to tak długo. spójrzmy - koperta zawierająca słowa niejakiej agnieszki. ale kim jest agnieszka? - nie wiem.
przeglądałam więc dalej zawartość skrzynki. prenumerata jakiegoś czasopisma, którego nigdy nie prenumerowałam, wysyłka z grubym plikiem załącznika od klubu, do którego nigdy nie należałam, kartka z życzeniami od wojtka o nieznanym mi nazwisku.
wszystko to razem tworzyło zbiór około trzydziestu kopert.
schowałam je do torebki, rozejrzałam się wokół.
nie lubiłam nigdy tego miejsca. istotne sprawy z nim związane były tylko wspomnieniami wspomnień - jak wtedy, gdy wyszłam z domu jednego z ostatnich jesiennych dni i zanim uszłam pięć kroków - niemal powalił mnie na ziemię zapach, który poczułam. był to zapach nadchodzącej zimy, wiążący się jednoznacznie z jedyną ważną sprawą, która zrodziła się pomiędzy białymi, chropowatymi ścianami tego mieszkania na dziewiątym piętrze.
wydaje mi się, że to wtedy Jaśminowy Mężczyzna po raz pierwszy zajął właściwe ciało. dręczył mnie potem przez całe lata świetlne, dzielące jedną gwiazdę od drugiej. gdy się spotkaliśmy i gdy się kochaliśmy (mam na myśli rzecz jasna miłość ducha, gdyż byłam wtedy zbyt młodą dziewczyną na innego typu praktyki - choć nie tak niewinną, jak wielu chciałoby myśleć), mieszkałam właśnie w tym wielkim wieżowcu. to jest najżywsze wspomnienie, jakie posiadam.
nie wiem dlaczego postanowiłam wejść na górę, do mieszkania.
schody zachwyciły mnie całą gamą uczuć zawiązanych między betonem a szarością - uczuć, które wpływały tu kiedyś wszystkimi porami mojej skóry, do środka. mówię o czasie bezdennego obcowania z oczami ciała na literę m, ciała które nigdy nie wysłało do mnie jednego chociaż listu mimo, iż na to czekałam.
ściany tej klatki schodowej wołały mnie odbitą miłością i brzydkimi słowami, roztartymi na ich obskurnych twarzach. nie miałam ochoty na jakieś bezwstydnie sentymentalne czułostki, odwróciłam więc wzrok, wchodząc coraz wyżej.
zatrzymałam się przed stalową kratą i postąpiłam tak samo, jak w przypadku skrzynki na listy - potraktowałam ją kluczem wynalezionym w jednej z kieszeni mojego czarnego płaszcza. po chwili stałam na progu mieszkania o wspomnianych już wcześniej chropowatych ścianach i niewymienionym jeszcze religijnym wystroju. z każdego zakamarka spoglądała na mnie twarz co najmniej któregoś ze świętych, albo w lepszym razie
(lub też gorszym, w zależności od preferencji) udręczona fizjonomia zbawiciela wszechświata.
mojej matki nie było. dziwna sprawa - to nie ten typ, któremu zdarzają się bale poza domem, w dodatku do rana. no chyba, że kościelne bale, spędzone na przytulnej, ekumenicznej ławce. może to właśnie ten przypadek, akurat dziś.
stanęłam pośrodku domu, by obejrzeć ciemność wokół i za szybą, oraz by posłuchać tykającego wściekle zegara. wściekle, lecz czule; czułym dźwiękiem odmierzał mi kolejne oddechy i mrugnięcia powiekami.
poczułam, że jestem sama.

x x x

pokój - jak zawsze - rozświetlony był cichym, nocnym światłem.
nie zdjęłam płaszcza - nie czułam, abym przyszła do własnego domu - no i słusznie, bo to miejsce moim domem nie było nigdy, a jedynie niewygodną poczekalnią pomiędzy słodyczą rozpaczliwego dzieciństwa, a jeszcze rozpaczliwszą świadomością życia późnonastoletniego.
mój wzrok przykuły dwie twarze, błyszczące pośród świetlistej ciemności - były to twarze małżeństwa moich pradziadków o żydowskich nosach, choć absolutne prawo do takowego mogło uzurpować sobie tylko jedno z nich. zdjęcie tych dwojga stoi tam do dziś w drewnianej ramce z ułamanym z jednej strony secesyjnym zdobieniem.
oglądałam tak te dwie, zupełnie obce mi osoby, ale uwaga zaczęła płynąć gdzie indziej.
zaczęło mi się zdawać, że muszę podejść do ściany i wykonać niespotykany wcześniej w tym miejscu ruch; płynęła mi w mózgu myśl zupełnie wariacka, mówiąca, że za jedną z tych ścian jest pomieszczenie, należące do tego domu, a którego nigdy jeszcze nie widziałam.
chwilowy niepokój o trzeźwy stan mojego umysłu wyparła całkowita pewność, że to właśnie należy zrobić. wybrałam więc najodpowiedniejsze ku temu miejsce i położyłam na nim dłoń, czując dokładnie biel i chropowatość tej powierzchni i pchnęłam ją lekko, a ona - wywołując we mnie oczekiwane zdumienie, ustąpiła - powoli, lecz pewnie.

x x x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz