wycie tramwaju odbija się echem od gwiazd stalowy nieboskłon chyli się ku asfaltowi podeptanemu tysiącem brudnych sumień.
mojego wśród nich nie ma - uleciało gdzieś wywierciwszy sobie otwór w moim ramieniu. zapomniało tylko odciąć pepowinę wlokło mnie potem na tym matczynym sznurze przez kilometry zwątpień. ale to nic, nie szkodzi już przecież każde pisklę wylatuje kiedyś z gniazda - - i ja bez mojego sumienia muszę żyć, jak matka bez dorosłego dziecka.
może spotkam je kiedyś, przypadkiem poprosi mnie o ogień gdzieś na ulicy spojrzy mi w oczy i pozna mnie zaciągając się papierosem mruknie "no tak, to ty".
pójdziemy wtedy do łóżka i może w akcie kazirodczej miłości stworzymy razem coś pięknego.
niejeden już raz siedziałam samotnie, odwiedzana jedynie przez smutek. niejeden już raz gładziłam leciutko jego włosy, pocieszając, przemywając rany, słuchając cichutkiego szlochu z jego delikatnego, zadławionego gardła.
myślę, że mogliśmy mieć wiele ze sobą wspólnego - ja i on. niewielu chce z nim rozmawiać niewielu rozumie jego obcy język. ale ja rozumiem, ja czuję pod skórą jak rozpaczliwie jest on samotny.
myślę, że nauczył mnie pewnych ważnych rzeczy, że byliśmy sobie nawzajem podporą w tych powolnych dniach, kiedy słońce szyderczo kierowało na nas swój palec śmiało się głośno, a chmury i deszcz mu wtórowały. nie wiecie pewnie, że księżyc jest tchórzem konformistą potrzebującym akceptacji - tak jak my dwoje. zawsze śmiał się razem z tamtymi a potem z podkulonym ogonem przychodził do nas w nocy, kiedy mógł być blisko.
nie odtrącaliśmy go, wszak kto jest bez grzechu, niech...
nawet nie zauważyłam kiedy podeszły do mnie tak cicho, zaklęte w swój własny szept i migotliwe istnienie pewne stworzenia, nocne kreatury małe, ruchliwe płomyki, ćmy zrodzone przez rozchybotane myśli, myśli rozedrgane i niepewne.
powiedziały mi, że lubią perły mojego śmiechu rozrzucone w pościeli że lubią tchnienie mojego strachu dmuchającego delikatnie w ich pokryte gęsią skórką karki.
opowiedziały mi że widziały kiedyś, jak zagubienie wysunęło się powoli spod moich powiek i zaczęło tańczyć pośrodku wysokiego sufitu głową w dół, obłędnie, szaleńczo tak zapamiętale i pięknie. bo to był taniec życia, taniec pijany można to nazwać tańcem urodzinowym bo podobno moje zagubienie tańczyło tak co roku w pewne konkretne wieczory jakie i dlaczego - nie dowiedziałam się nigdy, choć próbowałam.
nie pamiętam wszystkiego z tej dziwnej rozmowy ale wydaje mi się, że nie była ona pierwszą tego rodzaju. w te gwiaździste, senne noce, pełne marzeń, strachu i miłości zdarza się wiele.
światło w moich oczach zgasło już dawno tak ciężko kładą się powieki na horyzoncie.
gdzieś daleko słyszę Cię. w środku, głęboko zatopiony mam cierń. powolne bicie Twojego serca bulgocze mi w trzewiach zdaje mi się że dopiero teraz wiem o Tobie jakbyś zawsze był gdzieś tu ale oślepiające słońce wsączyło jad w źrenice, pomiędzy myśli.
podróżuję tak bezwolnie, bez świadomości wołam uczucia - moich towarzyszy byli tu ze mną już kiedyś, przecież. jeden z nich pokazywał mi coś palcem co - już nie pamiętam to było lata temu ciemna sylwetka majaczy pośród snów czy to możliwe, byś to był Ty?
w sobie, gdzieś w dole zachowałam to wspomnienie. było kiedyś świeże, tak delikatne jego płatki pachniały bzem i czułością, rozwierały się jak nocny kwiat rozsiewając wokół pył i sen magiczny proszek na ból i zwątpienie.
obudziłam się wczoraj i poczułam cichą obecność coś drzemało głęboko, oddychało z tą lekkością jak wtedy, gdy czas usypia rzeczywistość. myślę, że stałeś tam - gdzieś przy oknie może albo przy łóżku lub też wsunąłeś się pomiędzy mnie, ciszę i prześcieradło.
znów poczułam bez, tak blisko i mocno.
odnajdę cię i zawieszę na łańcuszku lżejszy jesteś przecież od samotności.